sobota, 21 czerwca 2014

Orange Warsaw Festival 2014 - wrażenia, opinie, relacja.

Tegoroczna edycja Orange Warsaw Festival przeszła do historii w poniedziałek nad ranem. Zgodnie z zapowiedzią brałam udział w tym wydarzeniu i zapraszam Was na moją relację.



Orange Warsaw Festival 2014 to drugi OWF na którym byłam i jednocześnie to moje pierwsze muzyczne wydarzenie na Stadionie Narodowym. Mam nadzieję, że ostatnie. Fatalne nagłośnienie, o którym pewnie część z Was zdążyła już usłyszeć, to tylko jeden z licznych mankamentów katastrofy organizacyjnej jaką bez wątpienia był tegoroczny Orange. Jak wiecie często bywam na tego typu muzycznych eventach i jak dotąd nie spotkałam się z takim chaosem. Jeżeli nie interesują Was kwestie organizacyjne i chcecie zapoznać się moimi wrażeniami z koncertów to przejdźcie od razu do akapitu Dzień 1 :)

Festiwal rozpoczął się w piątek. W Warszawie był to chłodny, deszczowy i ogólnie nieprzyjemny dzień. Fatalne warunki pogodowe nie przeszkodziły organizatorowi w przetrzymywaniu uczestników na zewnątrz, w długich kolejkach wijących się do wejścia na stadion przez jedną z czterech bramek. Jako osoba posiadająca karnet na płytę, ustawiłam się w tłumie napierającym na bramę numer dwa. Próba przekroczenia progu stadionu zajęła mi niemal godzinę, co kilka minut wpuszczano z tłumu po jakieś 10 osób. Gdy nadeszła moja kolej okazało się, że te 10 osób ustawia się w następnej kolejce, tym razem do skanowania biletu. W końcu udało mi się wymienić karnet na opaskę. Zanim dostałam się na błonia stadionu musiałam jeszcze po drodze machnąć nią przed nosem kolejnemu kontrolerowi. Swoją drogą opaski te były nieco niebezpieczne, gdyż ich regulacja nie została zabezpieczona. Naturalnie nie można było poszerzyć obwodu już zapiętej opaski, jednak można było go nieodwracalnie zwężać. Np. na Openerze zapięcie w opasce jest metalowe, dodatkowo zaciskane czymś na kształt kombinerek i żadna siła nie jest w stanie zmienić obwodu opaski.

 Absolutnym przebojem jest to, że ani razu nie zostałam przeszukana. Podczas 3 dni, gdzie podobno bawiło się ponad 100 tysięcy osób nikt nie przejął się tym co wnoszę na teren festiwalu. Mogłabym spokojnie obwinąć się trotylem lub szmuglować twarde narkotyki, nikt nie zwróciłby na to uwagi. "Na szczęście" skończyło się na tym, że w powietrzu unosiły się chmury marihuany, a pod scenami walały się szklane butelki po alkoholu. Mam  nadzieję, że nikt nie dostał na pamiątkę żadnego tulipana. A tak poważnie, to płacąc za bilet górę pieniędzy chciałabym jednak czuć się bezpiecznie. A nie czułam.

Kolejna sprawa jest taka, że przemieszczanie się po terenie festiwalu to była jedna wielka komedia. Na płytę nie można było dostać się po ludzku wchodząc poprzez trybuny, tylko trzeba było zasuwać do usytuowanego na samym końcu okalającej stadion promenady specjalnego wejścia przez parking. Gdy już znalazłam się na płycie i chciałam udać się np. do toalety lub coś przekąsić, musiałam opuścić płytę inną drogą niż na nią dotarłam, tzn. po wydzielonych na trybunie schodach. Gdy chciałam wrócić na płytę, nie mogłam zejść po tych samych schodach, tylko musiałam wyjść na zewnątrz stadionu i udać się ponownie do wcześniej wspomnianego wejścia przez parking. Moją irytację pogłębił fakt, że pierwszego dnia było naprawdę zimno, padał deszcz i zbędne spacery nie należały w tych warunkach do najprzyjemniejszych.

Kiedy po raz pierwszy znalazłam się na płycie, akurat trwał koncert i w końcu na własne uszy przekonałam się jak bardzo fatalne jest nagłośnienie na Stadionie Narodowym. Dźwięk falami przechodził po hali, a gdy wokalista na kończył śpiewać na scenie, na drugim końcu płyty wciąż było go słychać. Tylko stojąc tuż przy barierkach i przy naprawdę żwawych piosenkach można było na chwilę przestać zwracać uwagę na nagłośnienie. Współczuję ludziom na trybunach, bo mam wrażenie, że tam sprawa wyglądała jeszcze gorzej.

Strefa gastronomiczna zwana miasteczkiem festiwalowym również została fatalnie zorganizowana. Na jej terenie, oprócz kilku przyczep z jedzeniem, znajdował się jeden jedyny namiot z piwem. A raczej 400 ml 3,5 % sikacza spod szyldu Tyskie w zaporowej cenie 8 zł. Jak się domyślacie, przez gigantyczne kolejki do namiotu było bardzo ciężko się dostać, a gdy już w końcu się udało, to często okazywało się, że piwo właśnie się skończyło. Dla porównania w Openerowym miasteczku namioty z piwem czy innymi napojami znajdują się co kilka kroków, a 500 ml festiwalowego Heinekena lub Desperadosa kosztuje 6 zł. Na Openerze za małą wodę zapłacimy 3 zł, a na Orange Warsaw Festival 6 zł. Tak sytuacja wyglądała dotychczas, mam nadzieję, że w tym roku nic się w tym względzie nie zmieni.

Na OWF jedynym środkiem płatności były przedpłacone karty MasterCard, które można było nabyć na miejscu w specjalnych kioskach. Moim zdaniem MasterCard wyrządził sobie tym posunięciem wizerunkową krzywdę, miała być promocja płatności za pomocą Pay Pass, a karty festiwalowe notorycznie nie działały. Jeżeli już się w końcu udało, to bardzo długo trzeba było czekać na autoryzację. Na Openerze  dotychczas poza kartą można było płacić bonami festiwalowymi o wartości 3 zł każdy. Liczę, że to również się nie zmieni, okaże się już za 2 tygodnie.

Wystarczy tego narzekania, już przechodzę do relacji z koncertów :)

DZIEŃ 1 ORANGE WARSAW FESTIVAL 2014

Pierwszy dzień OWF zaczęłam od koncertu French Films. Jest to pochodzący z Finlandii zespół grający niezwykle skoczną muzykę indie-rockową z domieszką punku. Przed festiwalem pobieżnie zapoznałam się z ich skromną, bo zaledwie dwupłytową dyskografią. Ich debiutancka płyta ,,Imaginary Future" została nagrodzona European Border Breakers Award. Uważam, że koncert ten stanowił całkiem miłe otwarcie festiwalu, lecz nie było to wejście z "wysokiego C".

Następnie brałam w długo oczekiwanym przeze mnie występie Pixies. Zagrali swoje największe przeboje takie jak "Bone Machine" czy "Here Comes Your Man". Nie mogło się oczywiście obejść bez piosenki ''Where Is My Mind", którą powinniście kojarzyć z filmu Fight Club. Podczas niej pod sceną miała miejsce eksplozja euforii i lekko zdezorientowana wcześniej publiczność momentalnie się ożywiła. Smutne jest to, że większość publiki zamiast skupić się na przeżywaniu wyjątkowej chwili, jaką było usłyszenie tego kawałka na żywo i  postarać się ją zapamiętać, wyciągnęła smartphony, kamery i aparaty w celu nagrywania. Jakby na YouTube było mało takich nagrań... Jest to zjawisko którego nie rozumiem i chyba już nigdy nie zrozumiem. Ja moją ręką trzymałam inną rękę. Właściwą rękę we właściwym momencie.

Podczas kolejnego koncertu Orange Stage należała do Queens of the Stone Age, pochodzącego z Kaliforni rockowego zespołu, w którym swego czasu na perkusji grał Dave Grohl. Niestety większość tego koncertu spędziłam na przemierzaniu zbędnych kilometrów wokół stadionu (patrz narzekania powyżej), jednak po końcówce, na którą zdążyłam się załapać jestem w stanie powiedzieć, że zespół zaserwował publice masę wybornych, charakterystycznych dla swojego gatunku ciężkich brzmień. Nie obyło się bez kultowego "Make It Wit Chu" czy "Go With The Flow". Z chęcią wybrałabym się jeszcze raz, tym razem na pełny koncert tego zespołu.

Ostatnim występem był performance Kings of Leon. Mając na względzie wszystkie ich poprzednie koncerty, które przeszły mi koło nosa, postanowiłam w końcu pojawić się na jednym z nich, rezygnując tym samym z show Snoop Dogg odbywającego się na drugiej scenie. Jeżeli ktoś z Was posiada urządzenie dzięki któremu mogę pojawić się w dwóch miejscach jednocześnie to bardzo proszę o kontakt, koniecznie jeszcze przed Open'erem :) Koncert KOL okazał się prawdziwym mistrzostwem. Z ich dyskografią jestem zapoznana dość dobrze i bardzo się cieszę, że mogłam usłyszeć na żywo dużo świetnych piosenek, w tym moje ukochane "Closer". Koncert trwał dosyć długo jak na festiwal, zagrali ponad 20 piosenek, podczas których pod sceną trwało nieustające szaleństwo. Pod względem technicznym występ był perfekcyjny, gdyby nie tłukące się po stadionie echo można było odnieść wrażenie słuchania muzyki z odtwarzacza :) Podczas finałowego wykonania "Sex On The Fire" na scenie odbył się mały pokaz pirotechniczny, który z pewnością zostanie na dłużej w mojej pamięci. Cieszę się, że w końcu odhaczyłam koncert Kings of Leon, ale... Snoop Doggu wróć!

Tego dnia na drugiej scenie mieli występować również: Jamal, The Pretty Reckless, Ska-P, Lilly Allen, Snoop Dogg oraz Martin Garrix. Większość z tych koncertów nie odbyła się ze względu na małą  katastrofę, którą było zawalenie się telebimu.

DZIEŃ 2 ORANGE WARSAW FESTIVAL 2014


Drugi dzień festiwalu rozpoczęłam od koncertu Bombay Bicycle Club. Grupa ta pochodzi z Londynu i podobnie jak French Films grają indie rocka. Kilka piosenek tego zespołu znałam jeszcze przed prekoncertowym przesłuchiwaniu dyskografii, wpadają w ucho i naprawdę przyjemnie się tego słucha :) Zagrali m.in. ''Shuffle" czy "Always Like This"

Podczas kolejnego koncertu scena Orange należała do The Wombats, jednak w trakcie jego trwania zabrałam się za zwiedzanie festiwalowych namiotów i uzupełnianie energii na następne koncerty.

Występ zespołu The Kooks był trzecim show na scenie głównej. Bardzo lubię twórczość tego zespołu i niecierpliwie czekałam na ich koncert. Tego dnia było bardzo ciężko dostać się pod barierki, gdyż były okupowane przez fanów Florence Welch, na szczęście świetnie się bawili i im wybaczam :) Miałam okazję usłyszeć na żywo piosenki takie jak "She Moves in Her Own Way", czy "Ooh La". Było to bardzo pozytywne wydarzenie, pełne brytyjskiego akcentu i z chęcią wybrałabym się jeszcze raz :) Pod koniec występu  The Kooks nogi poniosły mnie pod drugą scenę.

Na Warsaw Stage po 22:00 rozpoczął się koncert The Prodigy. To była prawdziwa petarda! Chłopaki zaczęli od "Spitfire" i "Voodoo People" i przez cały występ ani na chwilę nie zwolnili tępa. W powietrzu unosiły się chmury marihuany, a publiczność wpadła w trans, jak dotąd znany mi z imprez w kultowym serialu Skins. Choć nie jestem zagorzałą fanką gatunku, który grają, to są grupą zdecydowanie kultową i niektórych kawałków po prostu nie wypada nie znać :) Scena Warsaw Stage znajdowała się na zewnątrz stadionu, dzięki czemu nie było problemu z nagłośnieniem, dźwięk nie miał od czego się odbijać. Bawiłam się świetnie na tym koncercie! 
Bardzo się cieszę, że udało mi się uczestniczyć  we wspaniałym i nieco psychodelicznym performance The Prodigy. Polecam!


Po The Prodigy udałam się na końcówkę koncertu Florence And The Machine. Nie udało mi się załapać na moją ulubioną piosenkę "Between Two Lungs", ale za to zdążyłam już na "You've Got the love". Nie mogło się obyć także bez "Dog Days Are Over". W końcu udało mi się usłyszeć Florence Welch na żywo i mogłam się przekonać, że siła jej głosu jest powalająca. Na artystce wielkie wrażenie zrobiły starania fanów, tzn. wszechobecne wianki na głowach, brokat i czerwone serca powycinane z papieru. Uwielbiam wianki na głowach, świetnie dopełniają koncertowe stylizacje i nadają się nie tylko na koncert FATM, jednak w takiej ilości w jednym miejscu i czasie robiły świetne wrażenie. Prawdziwym fanom należy się ukłon za zaangażowanie, brawo! :)

DZIEŃ 3 ORANGE WARSAW FESTIVAL 2014

Trzeci dzień OWF był zdecydowanie najbardziej wyczekiwanym przeze mnie dniem festiwalu, ze względu na koncert zespołu Kasabian, który bardzo lubię, ale po kolei.

Ostatni dzień Orange Warsaw Festival rozpoczął się koncertem Miles Kane, twórcy takich hitów jak "Come Closer" czy "Rearrange". Było to niezwykle energetyczne show, wokalista jest niezwykle charyzmatyczny. Gdy tylko porządnie zapoznam się z jego twórczością chętnie jeszcze raz wezmę udział w jego koncercie. Okazał się niezwykle spoko gościem, na moich oczach wyłonił się z tłumu znajdującego się na płycie, udał się do wejścia dla artystów, gdzie został dopadnięty przez fankę, z którą zrobił sobie zdjęcie i poszedł dalej :)

Po Miles Kane na Orange Stage wystąpił zespół The 1975. To założony w Manchesterze czteroosobowy zespół grający indie rock z domieszką popu. Przyznaję, że wcześniej nie zapoznawałam się z ich dyskografią, jednak grają całkiem niezłą muzykę do potańczenia :) Nie zapadli mi w pamięć niczym szczególnym, ale choć istnieją od ponad 10 lat, to swój debiutancki album wydali stosunkowo niedawno, więc jeszcze mogą mnie zaskoczyć :) 

W końcu! Doczekałam się koncertu Kasabian! O dziwo pod sceną było bardzo mało ludzi, dzięki czemu cały koncert spędziłam tuż przy barierkach :) Było wspaniale! Z czasem ludzi przybywało i trwała naprawdę genialna zabawa. Zaczęło się od "bumblebee" - kawałka z najnowszego albumu "48:13". Swoją drogą pod sceną roiło się od "wielkich fanek", które bez przerwy dopytywały "o co chodzi z tym napisem?", a oczywiście chodziło o tytuł płyty znajdujący się na wielkim bannerze tuż za zespołem. Tytuł ten oznacza czas łączny czas trwania wszystkich piosenek na albumie. Chłopaki zagrali m.in."Underdog", "Empire", "Club Foot' czy "Fire", a z okazji angielskiego dnia ojca wykonany został fragment utworu "Praise You" z repertuaru Fatboy Slim :) Po koncercie gitarzysta zszedł ze sceny i przybijał piątki publiczności przy barierkach, a na do widzenia wokalista zaśpiewał a capella fragment "All You Need Is Love". Koncert był kapitalny i wielka szkoda, że się skończył. Mam  nadzieję, że szybko wrócą do Polski :)

Po Kasabian udałałam się na Warsaw Stage, gdzie właśnie rozpoczął się koncert Limp Bizkit. Niestety "Rollin' "słyszałam, gdy byłam jeszcze w drodze na drugą scenę. Ich występ był wyśmienity! Urozmaicali go rozmaitymi coverami. Byłam w szoku, gdy usłyszałam epickie "Killing In the Name" z repertuaru Rage Against the Machine. Myślałam, że nigdy nie będzie dane usłyszeć mi tej piosenki na żywo, a tu proszę, cover niemal identyczny jak oryginał. Rewelacja! Oczywiście zagrali jeszcze "My Way", "Take Look Around" czy "Livin' It Up" podczas której wokalista Fred Durst zaprosił na scenę fankę z transparentem "You Are My Favourite Motherfuckers" :) Było jeszcze "In Da Club" 50 Cent'a zadedykowane obchodzącemu urodziny DJ'owi :) Limp Bizkit zakończyli swój koncert "Stayin' Alive" Bee Gees i zostawili publiczność w szampańskich nastrojach. To był bez wątpienia jeden z najlepszych występów tegorocznego Orange Warsaw Festiwalu.

Zwieńczeniem OWF 2014 w moim przypadku była końcówka pierwszego w Polsce koncertu Outkast. Nie obyło się bez kultowych kawałków "Ms. Jackson", "So Fresh, So Clean", czy "Hey Ya!", podczas której na scenę zaproszono grupę roztańczonych dziewczyn. Widownia oczywiście szalała i improwizowała układ taneczny znany z teledysku :)  Bardzo fajnie było ich zobaczyć na żywo. To był mój ostatni koncert tego dnia, choć później występował jeszcze David Guetta. Nie jest to jednak mój muzyczny klimat :)

***

Podsumowując, gdyby nie fatalna organizacja, logistyka i nagłośnienie, to byłby to naprawdę świetny event :) Line-up był kapitalny i bardzo się cieszę, że mogłam zobaczyć pierwszy raz na żywo wiele lubianych przeze mnie zespołów. Mam nadzieję, że kolejne edycje Orange Warsaw Festival zostaną przeniesione, choćby na parking pod Stadionem Narodowym. Czy komuś z Was udało się tam pojawić? Z jakimi spotkaliście się wrażeniami?

6 komentarzy:

  1. Ja bylam bardzo zadowolona OWF w tamtym roku. Moze dlatego ze byla tam moja krolowa Beyonce i nie zwracalam uwagi na reszte? Pewnie dlatego bo inni nazekali :p

    OdpowiedzUsuń
  2. nie byłam nigdy na Orange Festiwal


    ps. a u mnie? identyczna sukienka - tańsza niż w ZARZE :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kochana przyznam uczciwie ze nie byłam w stanie przeczytac całości :) nie o tej porze. Na Orange nigdy nie byłam większości zespołów w sumie nie znam jest mi to obce ale mam nadzieje ze to sie zmieni :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Byłam na koncercie na Stadionie Narodowym w zeszłym roku i nagłośnienie, faktycznie, nie usatysfakcjonowało..

    OdpowiedzUsuń
  5. Dużo moich znajomych twierdzi podobnie ,że nagłośnienie nie było za fajne ;/ Jedziesz może na Off'a?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo bym chciała, ale nie wiem czy podołam finansowo :)

      Usuń

Zapraszam do wymiany opinii :) Dziękuję za wszystkie komentarze :)